Wędrując samotnie nigdy nie jesteś sam

25.09.2012, 11:57

Pawłowice

Arek Kerlin, 18-latek z Pawłowic, 8 sierpnia rozpoczął swoją wędrówkę życia. Z rodzinnej miejscowości wyruszył pieszo nad morze. Metą była nadmorska Stegna, 570 km od domu.


Pomysł zrodził się w czasie spotkania z kolegami. Ktoś rzucił hasło, żeby kolejne wakacje spędzić w oryginalny sposób. Padł m.in. pomysł wyprawy pieszej nad morze. Do jego realizacji zapalił się Arek i jego kolega, Paweł Sobolewski. Przez rok przygotowywali się do wyprawy – czytali w internecie surwiwalowe wskazówki, planowali trasę, kupowali potrzebny sprzęt, wędrowali po okolicy po 15-20 km. Pierwszym poważnym przetarciem i próbą sił była piesza wycieczka do Istebnej. Po powrocie Pawłowi zaczęły puchnąć nogi. Było jasne, że wyprawa nad morze będzie ponad jego siły. Arek podjął decyzję, że pójdzie sam.
Wyruszył 8 sierpnia, w dzień 50. urodzin taty. - Rodzice na początku myśleli, że to jakiś żart, dopiero kiedy zacząłem kupować sprzęt, robić przygotowania, zrozumieli, że nie żartuję – mówi Arek. Ciągle jednak sądzili, że pójdzie z kolegą. I rzeczywiście, z Pawłowic wyszli we dwójkę. Paweł odprowadził Arka do Knurowa. Dalej wędrował już samotnie. - Dopiero będąc w Malborku przyznałem się rodzicom, że przeszedłem praktycznie całą Polskę samotnie. Przyjęli to z uśmiechem, nie musieli się martwić po drodze – mówi Arek.

Częstochowa? To nie w tę stronę!
Trasa jaką sobie wyznaczył Arek Kerlin przedstawiała się pobieżnie tak: Pawłowice - Knurów – Gliwice – Pyskowice – Lubliniec – Wieluń – Toruń – Grudziądz - Kwidzyn – Malbork – Stegna. Dziennie pokonywał od 30 do 40 km. Budził się około 4. rano, pakował do plecaka namiot i około 5. ruszał dalej. Maszerował do godzin popołudniowych, najpóźniej do 17.00. Później szukał miejsca na nocleg. - To było moje codzienne zmartwienie – mówi Arek. - Pytałem ludzi czy mogę rozbić namiot u nich na podwórku, zachodziłem też do kościołów, bo tam zazwyczaj jest dużo trawnika. A jeśli już nigdzie mnie nie chcieli, rozbijałem namiot gdzieś w lesie – opowiada Arek.

Tych życzliwych spotykał na trasie jednak dużo więcej. - W Polsce ludzie są naprawdę gościnni – podkreśla Arek. W Lublińcu przymaszerował do kościoła i zamierzał zapytać proboszcza o zgodę na nocleg. Nie zdążył, bo otoczyła go grupka starszych pań. Zaczęły wypytywać skąd i dokąd idzie, jak długo jest w drodze itp. - Każda z pań chciała mnie przyjąć do siebie i w końcu musiały się między sobą dogadać, gdzie będę spał – śmieje się Arek. Oprócz dachu nad głową mógł też liczyć na ciepły posiłek i gorącą herbatę. - To było niecałe 100 km od domu, a pierwsze dni wędrówki były najtrudniejsze. Bolały nogi i barki, musiałem przezwyciężyć kryzys. Wtedy w Lublińcu poczułem taki pierwszy zastrzyk pozytywnej energii – dodaje Arek.

Po drodze mijał też idące z Kalisza pielgrzymki do Częstochowy. - Zawracali mnie, mówiąc że Częstochowa to jednak nie w tę stronę i chyba zły kierunek obrałem. Reakcje były pozytywne. Pamiętam jedną babcię, która twierdziła, że jestem za chudy i że z taką posturą to nie dam rady – śmieje się Arek.

Księgarz z Żor wyciąga pomocną dłoń

Na szczęście obyło się bez niebezpiecznych przygód, poza kilkoma spotkaniami z nieprzyjaźnie nastawionymi psami. Arek najbardziej obawiał się samotnej nocy, spędzonej gdzieś w lesie. Chwile zwątpienia naszły go, gdy przed półmetkiem zgubił mapę. Wracał 4,5 km w poszukiwaniu bezcennego przedmiotu. Nie udało się. - To był mój najpoważniejszy kryzys psychiczny. Zastanawiałem się co teraz robić? Czy wracać do domu, czy iść dalej? Przez dwa dni udało mi się iść dzięki wskazówkom ludzi, których pytałem o drogę do Koła. A tam zaszedłem do księgarni, gdzie akurat pracował pan, który długi czas mieszkał w Żorach. Ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę, a na koniec podarował mi mapę – mówi Arek.

Nadmorską Stegnę osiągnął w 17. dniu wędrówki. Niespodziewanie, bo zakładał, że wędrówka zajmie mu 19 dni. - Ostatni dzień marszu to była bomba energetyczna, w ogóle nie czułem zmęczenia. Szedłem w euforii, że już tyle za mną, a do plaży i morza tylko 30 km – mówi Arek. Tam czekali już na niego koledzy. Kiedy zobaczył morze, z okrzykiem radości rzucił się do wody.

Arek już wie, że będzie kontynuował piesze wędrówki. Może szlak beskidzki – z Ustronia do Bieszczad albo drogi św. Jakuba w Hiszpanii... Za rok, po maturze, będzie więcej czasu, żeby się przygotować. Ale już raczej nie samotne, bo zawsze przyjemnie jest z kimś porozmawiać. - Ktoś kiedyś powiedział, że wędrując samotnie, nigdy nie jesteś sam. Jest w tym dużo prawdy, bo przez całą podróż musiałem odbierać telefony z domu, odpisywać na sms-y znajomych, informować gdzie jestem. Do tego ci życzliwi ludzie, których spotykałem w trasie – mówi Arek.

Cały artykuł czytaj w Gazecie Pszczyńskiej, nr 18 z 18 września br.

jack

T G+ F

Zobacz także

Nigdy nie godej nigdy
Nigdy nie godej nigdy
Nie jesteś sam!
Nie jesteś sam!
Świąteczny Weekend Zakupów w Pszczynie
Świąteczny Weekend Zakupów w Pszczynie
35 lat Muzeum Prasy Śląskiej
35 lat Muzeum Prasy Śląskiej
Uhonorowani przez Sybiraków
Uhonorowani przez Sybiraków
Pszczyna: Budżet na 2021 rok przyjęty
Pszczyna: Budżet na 2021 rok przyjęty
Apel w sprawie trudnej sytuacji Uzdrowiska
Apel w sprawie trudnej sytuacji Uzdrowiska

Komentarze:

treść:
autor:

SQL: 18